PartyzanciAK » Artykuły

Artykuły

ARTYKUŁY O CZASACH WOJENNYCH-partyzantów

PDFDrukujEmail


Jerzy Derubski „Potok"

AKCJA W KAMIENICY

DOWODZIŁ CICHOCIEMNY PPOR. F.PEREKŁADOWSKI "PRZYJACIEL" Z 1BAONU 1PSP AK

Na wstępie kilka słów wprowadzenia. Wspomnienie dotyczy akcji przeprowadzonej we wrześniu 1944 r. przez oddział AK „Wilka", potocznie zwany oddziałem ,,Zawiszy". Sam „Zawisza", ranny w połowie sierpnia w Kasinie był unieruchomiony, akcją dowodził jego zastępca ppor. Perekładowski - „Przyjaciel".

Pierwsze kilka dni września to normalne życie obozowe, konserwacja broni, „desanty" zaopatrzeniowe, ćwiczenia. Tym razem ćwiczenia są trochę inne niż zwykle i pr/,c/ to znacznie bardziej interesujące. Najpierw był wykład teoretyczny  ppor. „Przyjaciel" pokazał nieznany nam dotąd materiał wybuchowy, jak go nazywał, plastyk. Materiał o konsystencji i wyglądzie żółtej plasteliny miał podobno same zalety, łatwość formowania, dużą silę wybuchu itp. W pewnym momencie podporucznik wsadził nawet jedną laskę tego plastyku do ognia - bez kawałów panie poruczniku! - by pokazać nam, że tylko detonacja spłonki powoduje wybuch całego ładunku. Istotnie, ta laska na szczęście nie wybuchła, paliła się równo, mieliśmy jednak chwilę emocji. Siła wybuchu tej „plasteliny" rzeczywiście okazała się duża, mała jej bryłka ścięła drzewo o średnicy pół metra jak zapałkę.


No to jak. panowie, spróbujemy chyba tę zabawkę w praktyce? Dowódca nasz był tajemniczy, nic więcej nie mówił ale widać było, że chowa w zanadrzu jakieś zamiany, związane z użyciem plastyku.

Zaczęło się zwyczajnie, ppor. „Przyjaciel" przyszedł jak zwykle rano do obozu w lesie Mogilnicy, normalna zbiórka, meldowanie stanu itd. Po kilku godzinach, zaraz po obiedzie, nowa zbiórka. Tym razem ppor. wybiera, kolejno wystąp: „Wacław, „Staś", „Potok", ,,Tomek". „Iglica", „Hajduk", ,,Juhas", „Zawrat", „Sokół", „Zemsta" itd. razem około 25 ludzi. Sami sprawdzeni, doświadczeni chłopcy. Już z tego widać, że szykuje się coś naprawdę interesującego!

Wczesnym popołudniem wymarsz. Idziemy według nas jakoś dziwnie, bo przez Bukówki i Polanki zagłębiamy się w góry, gdzie Niemców przecież już od dawna nikt nie oglądał. Okrążamy dużym łukiem od południa Kamienicę i wieczorem, już w ciemnościach schodzimy do drogi łączącej Kamienicę z Zabrzeżą. Lokujemy się zupełnie po cichu w jednej ze stodół, układamy się w sianie i tutaj dopiero dowiadujemy się, na razie bardzo ogólnie, co nas czeka w najbliższej przyszłości.

Dzisiejszego dnia przyjechała do Kamienicy grupa Niemców i Ukraińców celem ściągnięcia i zabezpieczenia kontyngentu. Wczesnym popołudniem odjechali do Nowego Sącza, ale zapowiedzieli swój przyjazd na jutro. Naszym zadaniem będzie zlikwidowanie ich tutaj na moście nad rzeką Kamienicą, obok którego właśnie zapadliśmy na nocleg. Szczegóły jutro, po zajęciu stanowisk, na razie możemy spać. Ze stodoły nie wolno wychodzić pod żadnym pozorem!

Noc minęła zupełnie spokojnie, wystawiliśmy tylko jeden posterunek, który ubezpieczał nas przed ewentualnym zaskoczeniem, reszta mogła spokojnie spać. Rzecz charakterystyczna. Dawniej przed akcją było jednak trochę /denerwowania, podniecenia, niepewności. Tym razem spaliśmy dobrze, mieliśmy już pewne doświadczenie i zaufanie do własnych sił  i... szczęścia dowódcy.

Rankiem nasz punkt obserwacyjny donosi. Przejechali! Wstępna cześć akcji przebiega więc planowo, oby tak dalej. Odczekaliśmy chyba jeszcze z dwie godziny, które każdemu z nas wydały się wiecznością, a później małymi grupkami, po dwóch, trzech, przekradaliśmy się w pobliże mostu. Z jednej i drugiej strony rzeki rosły wtedy gęste wikliny i olchy, ukrycie się nic przedstawiało żadnego problemu. Na przeciw mostu, na górce, stał mały domek, pomalowany, jak to na Podhalu, na niebiesko, na jego podwórku za murkiem /kamieni ulokował się „Juhas1"/ karabin Flicgercm. zdobyty  przed trzema tygodniami na Łopieniu. „Juhas” był naszym najlepszym RKM- istą, marne widoki tych Niemców, do których będzie strzelał! Cała nasza grupa ukryła się wokół mostu w zaroślach nad rzeka, most był trochę w górze, każdy mógł strzelać bez obawy, że będzie raził kolegów. Mnie - razem z „Zemstą" - wypadło stanowisko na lewym brzegu rzeki. w wiklinie między rzeką a nasypem, po którym biegła droga, już poza mostem. Nie nosiłem już RKM-u, miałem normalny, niemiecki karabin. „Zemsta" też. Za nami nie było już nikogo z  naszych. „Przyjaciel" jak zwykle bardzo starannie wskazywał każdemu stanowisko, a instrukcje jakich udzielał sprowadzały się do dwóch zadań. Po pierwsze. Pod żadnym pozorem nic wolno ujawnić przedwcześnie swego stanowiska. Zaskoczenie to nasza zasadnicza s/ansa, której nie wolno zaprzepaścić! Nasz dowódca coś tam nawet wspominał, że tego kto się głupio pokaże zastrzeli jak psa, nie braliśmy tego oczywiście tak całkiem na serio, niemniej jednak, każdy z nas zdawał sobie w pełni sprawę, że dokładne ukrycie się zadecyduje o powodzeniu akcji. Po drugie. strzelać należy mało, ale celnie. Wyłącznie na sygnał „Przyjaciela", żadnego strzelania na wariata, każdy nabój, których nic mamy za dużo, może okazać się nadzwyczaj cenny! Obydwa zadania sprowadzają się w gruncie rzeczy do ścisłego przestrzegania jednej zasady. Nie dać się ponieść nerwom, zachować kamienny spokój w każdym momencie, zwłaszcza na początku akcji. To się lak mówi. ale czy wytrzymamy? Okaże się już za niedługo.

Przy okazji ppor. Perekładowski ”Przyjaciel” ujawnił się ze swymi zamiarami, o których już wcześniej wspominałem. Sygnałem rozpoczęcia akcji ma być bowiem wybuch ładunku plastyku założonego pod mostem. To niespodzianka, w ten sposób jeszcze nie wojowaliśmy, obawiamy się jednak, że o ile ten wybuch nastąpi we właściwym momencie, nic będzie poprosili do czego strzelać. Ano zobaczymy.

Mijają teraz godziny. Na szosie rozpoczyna się normalny ruch. jeżdżą wozy. chodzą ludzie, ukryci jesteśmy jednak tak dobrze, że nikt z przechodzących nic zauważył, iż obok mostu czatuje dwudziestu pięciu uzbrojonych ludzi. Może zresztą przeceniam nasze umiejętności w zakresie maskowania się. Może niejeden z przechodzących po prostu udawał, że niczego nie widzi. Ludność tamtejsza w tym czasie miała już duże doświadczenie! Tak czy inaczej pozostaliśmy nie-ujawnieni przez kilka godzin, aż do decydujących chwil.

Około godz. 15-tej słychać z oddali warkot samochodu jadącego od Kamienicy. Napięcie dochodzi wtedy do zenitu, ledwie wstrzymujemy oddechy, a umysł nurtuje jedna myśl. Byle nic za wcześnie, byle się nic zdradzić! Wreszcie widać z oddali nadjeżdżający samochód. Jedzie tzw. łazik, lekki wojskowy samochód osobowy, a w nim czterech Niemców. Dwóch siedzi z tylu, jeden stoi obok kierowcy, wszyscy trzej mają w rękach bergmany i bardzo uważnie rozglądają się na wszystkie strony. Trzymamy ich cały czas na celownikach naszych karabinów i pcemów, czekając na sygnał „Przyjaciela". Samochód jedzie wolno, przejeżdża zakręt szosy przed mostem - cisza. Wjeżdża na most, skręca za nim w prawo - nadal nic ma upragnionego sygnału. Samochód jedzie ode mnie nie dalej jak do 15 metrów, trochę tylko wyżej na nasypie szosy. Jak to się dzieje, że mnie nic widzą?! Widzę dokładnie wszystkie szczegóły samochodu. Niemców, ich mundurów, broni, rozróżniam niemal kolor ich oczu a oni nic?!

Nic. Minęli „Zemstę" i mnie i pojechali dalej, w chwilę później zniknęli za zakrętem. Nie mogę zrozumieć co się stało, dlaczego porucznik puścił ich bez strzału. Trzy bergmany za jednym zamachem! Trzeba wiedzieć czym był dla nas wówczas każdy pistolet maszynowy zdobyty na wrogu, by zdać sobie w pełni, sprawę z ogromu zawodu jaki w tym momencie odczuwaliśmy.

Nic było jednak czasu na jakiekolwiek refleksje i rozważania bo po niedługiej chwili słychać ponownie nadjeżdżający samochód. Tym razem warkot był głośniejszy, jechał duży samochód ciężarowy, wypełniony po brzegi ludźmi w niemieckich mundurach. Teraz wszystko stało się jasne!

Samochód jechał wolno, dojechał do zakrętu przed mostem, minął zakręt, wtoczył się na most, dojechał do połowy mostu i wtedy... usłyszeliśmy trzask krótkiej serii z cpemu a po niej rozpętała się prawdziwa nawala ognia! Samochód stanął w miejscu jakby uderzony niewidzialną silą a na skrzyni samochodu wprost zakotłowało się. Słychać było wszystkie rodzaje broni, serie RKM-ów i peemów, pojedyncze strzały karabinów, przez wszystko jednak przebijał niesamowity warkot RKM-u „Juhasa". Tego fliegera z Łopienia!

    Po pierwszym uderzeniu ogień jakby uspokoił się. słychać już było tylko pojedyncze serie i strzały. Trzeba przyznać, że Niemcy zachowali się w tej sytuacji przytomnie i płaskim ześlizgnięciem się przez burtę skrzyni próbowali uciec z samochodu i mostu i ukryć się w zaroślach nad rzeką. Na próżno, byli zupełnie bez szans. Ogień nasz był spokojny, rozważny, bezlitośnie skuteczny mieliśmy ich zresztą wszystkich widocznych jak na dłoni. O ile nawet któremuś udało się zeskoczyć z samochodu i ukryć się za jego kołami, wyłuskiwały go stamtąd nasze strzały. Zamiar desperackiego skoku z mostu do płytkiej w tym miejscu rzeki kończył się na poręczy mostu, do rzeki spadały już bezwładne ciała. Obydwaj z „Zemstą" - oczywiście nie sami, inni też strzelali - strąciliśmy do rzeki chyba kilku takich, którym udało się wydostać z samochodu. W pewnym momencie widzimy jak wzdłuż drogi przesuwa się głowa czołgającego się żandarma. Nie zdążyliśmy nawet wystrzelić jak skosiła go seria „Juhasa", który z góry widział wszystko. Lub prawie wszystko jak się po chwili okazało.

Strzały powoli milkły, akcja miała się już ku końcowi. Naraz widzę, że z nasypu przy samym moście stacza się jeden z rzekomo zabitych żandarmów, na dole wstaje i schylony kieruje się w moją stronę. Próbuję strzelać - niewypał! Repetuję karabin powtórnie, w międzyczasie żandarm schował się już w zaroślach, ale wiem. że musi wyjść wprost na mnie. Czekam dłuższą chwilę i nagle słyszę jak biegnie co sił po szosie. Wybrał ewentualność, której nie przewidziałem. Ukryty przed moim wzrokiem cicho wyczołgał się  wikliny na szosę i tam zastartował, jak biegacz na zawodach. Gwałtowny zwrot w prawo, strzelam prawie z rzutu, jak się okazuje za szybko bo nie trafiam. Jasna cholera! Zanim wygrzebałem się z krzaków i wybiegłem na stromy nasyp szosy szkop skrył się już za zakrętem. Trudno, jego szczęście, ale wściekły byłem na siebie jak diabli. Gonić go nie mogłem, mieliśmy wyraźne polecenie „Przyjaciela" pozostawania na stanowiskach aż do odpowiedniego sygnału.

Wracam na swoje stanowisko i po krótkiej chwili rozlega się okrzyk dowódcy oznaczający koniec akcji i zbiórkę z drugiej strony rzeki. Przechodząc przez most – „Zemsta" był tam już wcześniej - mam okazję zobaczyć z bliska rezultaty naszego ognia. Samochód, zupełnie postrzelany, przedstawia obraz wręcz potworny. W szoferce leży dwóch zabitych, na skrzyni dosłownie góra ciał. Wszędzie pełno krwi, jeden z żandarmów ma twarz zupełnie odrąbaną jak ciosem topora, to robota „Juhasa" z fliegerem. Na moście, szosie i poniżej w rzece leżą również ciała w zielonych mundurach żandarmów.

Na drugiej stronie rzeki zgrupował się już prawie cały oddział i wtedy melduję „Przyjacielowi" - z pewną obawą jak to przyjmie - że jeden z żandarmów uciekł mi niestety spod lufy. Skwitował to krótkim - „niech go szlag trafi, tym razem mu się upiekło" - i to był koniec rozmów na ten temat. Wiedząc, że tych czterech na łaziku musiało słyszeć nasze strzały zarządził szybko zbieranie broni i przygotowanie do odmarszu. Sformowanie kolumny nie trwało długo, jeszcze tylko „Tomek" zrobił kilka zdjęć i prawie cały oddział pomaszerował długim wężem w kierunku wzgórz ochotnickich. Jako ubezpieczenie zostało nas kilku, wśród nas również „Przyjaciel".

Wtedy, podczas tego wycofywania się zobaczyłem przez małą chwilę dowódcę takiego jakim był naprawdę, to znaczy młodego chłopaka, oddanego sprawom wojny bez reszty, szczerze cieszącego się z odniesionego zwycięstwa i czującego potrzebę podzielenia się z kimś tą radością. Szliśmy na końcu małej grupki żołnierzy stanowiącej ubezpieczenie, przedostatni „Przyjaciel", ja zamykałem kolumnę. Tak się jakoś złożyło, że zostaliśmy obydwaj trochę z tyłu, byliśmy sami. „Przyjaciel" odwrócił się i spytał:

- No i co. „Potoczek"?

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, podniosłem tylko łokieć w charakterystycznym geście wyrażającym i zadowolenie i uznanie. Nie potrzebowaliśmy nic więcej mówić, po prostu uściskaliśmy się serdecznie, jak dwóch szczęśliwych ludzi. Nie ukrywam, że byłem wzruszony, nic spodziewałem się takiej reakcji z jego strony.

Po jakiejś godzinie, gdy byliśmy wszyscy już wysoko w górach skąd widzieliśmy cała szosę od Zabrzeży po Kamienicę, ujrzeliśmy jak od Zabrzeży nadjeżdża duża kolumna niemieckich samochodów ciężarowych z wojskiem i zatrzymuje się w okolicy mostu. Przyjechali nawet dosyć szybko, sprowadzili ich zapewne ci pierwsi Niemcy z łazika albo ten „mój", my byliśmy jednak znacznie szybsi. W górach byliśmy już całkiem bezpieczni.

Marsz powrotny był bardzo przyjemny. Byliśmy wszyscy jeszcze pod świeżym i mocnym wrażeniem niedawnej akcji, stąd nikt nie odczuwał ani głodu -jedliśmy przecież ostatni raz w południe poprzedniego dnia - ani dodatkowego obciążenia zdobytą bronią i amunicją, ani zmęczenia dalekim marszem. Nic spieszyliśmy się, co jakiś czas robiliśmy przerwy w marszu, częściej niż zwykle, bardziej chyba z potrzeby pogadania niż z konieczności rzeczywistego odpoczynku. Do gajówki Florka doszliśmy późnym wieczorem i tutaj spotkała mnie pewnego rodzaju niespodzianka, zostałem bowiem zatrzymany przez „Zawiszę" i „Przyjaciela" na noc u nich, podczas gdy cały oddział zszedł dalej do obozu. Nie wiem czym się obydwaj kierowali, przyznam się, że wcale nie byłem z tego zadowolony, wolałbym być właśnie w tym czasie w obozie wśród chłopaków. Trudno, zostałem.

Rozmawialiśmy oczywiście do późnej nocy o akcji. Wyjaśniła się najpierw sprawa niedoszłego wybuchu plastyku. Jak to bywa zawiodła elektryczna instalacja, zakładana w pośpiechu. „Przyjaciel" zresztą liczył się z taką ewentualnością i wydał wcześniej odpowiednie polecenia „Rysiowi", który miał w takim przypadku rozpocząć ogień i dać w ten sposób sygnał do rozpoczęcia akcji. „Ryś" miał stalowe nerwy, wytrzymał do ostatniej chwili i dlatego rozpoczęliśmy strzelać w momencie idealnym.

„Przyjaciel" był bardzo zadowolony z zachowania się oddziału podczas akcji. - słuchajcie, jak ja się balem czy ktoś nic dmuchnie do tych czterech na łaziku. Samego mnie ręka świerzbiała. Kiedy przejechali i niczego nie zauważyli byłem już pewny, że tamtych na ciężarówce zrobimy na amen!

Rzeczywiście, nerwowo wytrzymali wszyscy wspaniale a pokusa była przecież olbrzymia. Również i dalsza część akcji zyskała jego uznanie. Jak mówił, nie było słychać ani jednego słowa, ani okrzyku, z milczących zarośli odzywały się tylko co chwilę pojedyncze strzały i krótkie serie peemów, których skutek widać było natychmiast. A „Juhas" z fliegerem był bezkonkurencyjny. Dobra, spokojna, fachowa robota!

 

                                       OPISAŁ  DERUBSKI „POTOK” I BAON 1PSPAK

                                  AKCJA W MIEJSCOWOŚCI  KAMIENICA WRZESIEŃ 1944R.

                              DOWODZIŁ CICHOCIEMNY  PEREKŁADOWSKI ”PRZYJACIEL”

 

 


Kanały RSS

© 2008 Partyzanci AK

Poprawny? XHTML i CSS.